piątek, 29 czerwca 2012

Amerykańskie naleśniki pancake

Niewiele można tu kombinować. Proste, pyszne i zaskakująco szybkie do zrobienia naleśniki. Wystarczy wymieszać - nawet nie koniecznie na zupełnie gładką masę - podstawowe składniki i wylać gęsty płyn na rozgrzaną patelnię. Tyle. Wychodzą zawsze i zawsze są pyszne. Możne je polać syropem klonowym (najlepsze, choć to droższa i w naszym regionie mało dostępna wersja), ale także serwować z cynamonem, miodem lub innym jeszcze syropem albo słodkim wykończeniem.

Wersja, którą prezentuję jest wersją absolutnie podstawową - jest wiele innych, które modyfikują skład samej masy. I tak, można dodać zmiażdżone banany, maślankę, można zmienić rodzaj mąki etc. Zasada jest ta sama - mają być puszyste. Dodatkowo, dzięki temu że tłuszcz (masło, olej) dodajemy do ciasta, łatwiej się smażą i wychodzą złociste.

Pancakes (2-3 osób)

szklanka mąki (typ 550)
szklanka mleka
1 łyżeczka aromatu waniliowego
1 duże jajko
2 łyżki roztopionego masła lub oleju
2 łyżeczki proszku do pieczenia
1 łyżka cukru
szczypta soli


Czas przygotowania: ok. 30 minut

1. Wszystkie składniki mieszamy dobrze, aż powstanie w miarę jednolita masa. Jeżeli grudki są widoczne, to nie problem, na pewno nie zepsują naszych naleśników.


2. Na rozgrzaną na średnim ogniu patelnię wylewamy naszą masę, tak żeby utworzyła placek o pożądanej przez nas wielkości i smażymy aż na powierzchni pojawią się bąbelki. Teraz wsuwamy łopatkę ostrożnie pod naleśnik i przewracamy na drugą stronę. Smażymy jakieś 45 sekund do minuty i mamy gotowe śniadanie.


Naleśniki nigdy nie będą tak samo piękne z obu stron - zawsze strona smażona w pierwszej koleności będzie gładsza i bardziej złocista od drugiej. Dla efektu tę stronę eksponujemy na talerzu. Oprócz syropów i miodów, nasze naleśniki można serwować również ze świeżymi owocami.



UWAGA! Wszystkie naleśniki należy zjeść od razu. Stare są zupełnie niejadalne.

czwartek, 28 czerwca 2012

Jerk Chicken czyli moja wariacja jamajskiego klasyku

Nie będę udawał nieudolnie, że wiem coś o kuchni jamajskiej. Wiem tylko tyle, że pod nazwą festival kryje się smażone w głębokim oleju ciasto o kształcie podłużnej bułki - z pewnością nic zdrowego. W każdym razie na jerk chicken natrafiłem przy okazji surfowania po youtube w poszukiwania jakichś przypadkowych przepisów, no i najwyraźniej mi się udało. Wogóle dość często na chybił trafił wyszukuję dań nieznanych mi zupełnie, głównie z krajów, o których wiem mniej więcej gdzie są na mapie. Gdzie jest Jamajka wszyscy wiedzą, dzięki Bobowi M. oczywiście, no i to właśnie król reggae miał uwielbiać za swoich pięknych acz trudnych dni na ulicach Kingstone, właśnie Kurczaka Jerk. Skąd Jerk? Ponoć dlatego, że to wariacja innego słowa, pochodzącego z kolei z hiszpańskiego, wskazującego na sposób przyrządzenia potrawy. Miał on polegać na stopniowym, powolnym wysuszaniu mięsa, aż do jego gotowości zupełnej.

Dziś słowo jerk oznacza mieszankę - wielu, jak zobaczycie - przypraw, które później, już jako marynata, stanowią o smaku jakiegokolwiek mięsa, choć głownie z kurczaka. Ja przygotowałem cztery udka z kurczaka, dlatego że uważam ich smak za dużo bardziej złożony i ciekawy, niż ten z piersi. Nie wszyscy się ze mną pewno zgodzą, zwłaszcza że przy ich jedzeniu dużo więcej zachodu, jednak z doświadczenia wiem, że każda potrawa jest o tę odrobinę lepsza gdy pochodzi z kurczakowego tyłu.

Najważniejsza różnica pomiędzy moim kurczakiem jerk, a oryginalnym leży głównie w ostrości potrawy. Na Jamajce podstawowym składnikiem jest papryczka o nazwie Scotch Bonnet, która ma być do czterdziestu razy ostrzejsza niż jalapeno. Myślę, że to wyjaśnia sprawę dość dosadnie. Ja tych graniczących z palącymi papryczek nie miałem, miałem natomiast kilka jalapeno, no i ich użyłem zamiast. Wyszło umiarkowanie ostro, więc jestem zadowolony. 

Jerk chicken (dla 2-4 osób)

4 udka z kurczaka
1/2 szklanki pokrojonej zielonej cebulki
1 łyżeczka suszonego tymianku
1 łyżeczka soli
2 łyżeczki cukru (najlepiej brązowego)
1 łyżeczka mielonego ziela angielskiego (Allspice)
1/2 łyżeczki mielonego cynamonu
1/2 łyżeczki gałki muszkatołowej
1 łyżeczka czarnego pieprzu
1 duża lub 2 małe papryczki jalapeno
2 łyżki sosu sojowego
1 łyżka octu winnego
1 łyżka oleju np. słonecznikowego
1/2 pomidora

Czas przygotowania: marynata min. 4h, pieczenie ok. 30 min

1. Przepis jest bardzo prosty: myjemy, suszymy i nacinamy udka z kurczaka z obu stron, tak żeby nasza marynata lepiej wchłaniała się w przygotowywane mięso. Poza tym, takie nacięcia umożliwiają lepsze grillowanie.


2. Mieszamy wszystkie przyprawy, wraz z pokrojonymi drobno kawałkami warzyw (ostrożnie z oczami przy jalapeno) i zalewamy sosem sojowym, olejem i octem winnym. Wrzucamy wszystko do blendera i otrzymujemy marynatę.


3. Marynatą nacieramy dobrze kurczaka i wsadzamy go - pod przykryciem - do lodówki na conajmniej 4 godziny, a najlepiej na całą noc.


4. Teraz wkładamy udka z kurczaka na grilla, albo do piekarnika na korespondującą funkcję i grillujemy po 15 minut z każdej strony (mój piekarnik był ustawiony na 200 stopni). Polecam podłożyć papier do pieczenia lub folię aluminiową na blachę poniżej, bo mnóstwo soków w tych 30 minutach z naszego kurczaka wypłynie. Ja grillowałem tak na 2/3 wysokości (licząc od dołu), uważając żeby nie przypalić kurczaka. To, co widzicie na zdjęciu to nie przypalony kurczak, a skarmelizowany cukier z marynaty. Ja podałem na młodych ziemniakach z pietruszką. Pycha.


środa, 27 czerwca 2012

Kurczak Biryani i Sunshine Cleaning

Zacznę od tego, że dałem moim bliskim znajomym linka do niniejszego bloga, którego dotychczas nikomu niemal nie pokazywałem. Jeśli bowiem czytasz ten wpis, to z pewnością długo po jego publikacji. Nie wiem jak wygląda design w tym momencie, ani jaka jest jakość zdjęć, ale te właśnie dwie rzeczy zarzucone zostały mi jako mocno amatorskie, nieapetyczne, no i generalnie nie bardzo. Dowód na przykrą jakość wczesnych zdjęć można znaleźć, designu - mam nadzieję - już nie. Dzisiaj wziąłem się do roboty i zrobiłem kilka pseudo-artystycznych ujęć, które możecie podiziwać poniżej. Wydaje mi się, że prznajmniej niektóre są zupełnie OK. Nie miałem pomocy w osobie fotografa/asystentki, więc całe gotowanie/fotografowanie zajęło mi trochę dłużej niż myślałem.

Zanim jednak o tym, to przez chwilę o czym innym. Od zawsze byłem wielkim fanem filmów miniaturowych, charakterystycznych dla kina niezależnego, które lokują bohaterów w niewielkich miejscowościach, bądź w zatopionych w specyfice śrdokowego zachodu USA miastach. Dużo z tych filmów, tak jak u nas przez Gutka, w USA dystrybuowanych jest przez Magnolia Films. Dwie noce temu obejrzałem Sunshine Cleaning, film, w którym dwójka sióstr próbuje poradzić sobie z codziennym życiem i, nigdy nie przechodzącym chyba, poczuciem pustki po zmarłej w ich dzieciństwie matce. Teraz te dziewczyny to już kobiety, jedna ma nawet dziecko, które jednak wciąż żyją w kontekście samobójstwa matki. Wspaniałe, niepretensjonalne aktorki, Emily Blunt i Amy Adams, dają wspaniały przykład jak filmy o małych budżetach mogą być dużo bardziej przejmujące niż filmy - w założeniu - wielkie. Nie chcę psuć oglądania i zdradzać fabuły filmu, dodam tylko, że pięknie gra aktor - nie wiem jak mu na imię - odtwarzający rolę syna Adams, no i wciąż próbujący rozwinąć jakiś biznes ojciec, znany - tam jako dziadek - z Little Miss Sunshine. No właśnie, oba filmy mają ze sobą sporo wspólnego, nie tylko fragment tytułu.

A teraz danie na dziś - Kurczak Biryani. To chyba - obok Chicken Tikka Masala - najpopularniejsze danie z kurczaka w kuchni indyjskiej. Składa się z kawałków kurczaka, marynowanych w jogurcie z przyprawami, oraz ryżu, obu gotowanych razem, przynajmniej ostatnim etapie.


Biryani - co mi może ktoś tu zarzucić - zwyczajowo doprawione jest niełatwym do zdobycia i wyjątkowo drogim szafranem. Ja szafranu tym razem nie miałem (choć można jego zupełnie mikroskopijne ilości kupić w sklepach), więc było bez tego. Ale danie i tak wymaga tylu składników, że brak szafranu nie będzie bardzo bolał. Sam jadłem lunch, więc przygotowałem na jedną osobę (choć dużą), dla większej ilości - po prostu wszystko mnożymy.


Kurczak Biryani (1 osoba)

1 udko z kurczaka (bez kości)
200 gram ryżu basmati (ja miałem brązowy)
1/2 średniej wielkości cebuli
1 mały pomidor
1/2 liścia laurowego
2 goździki
1 cm laski cynamonu
2 łyżeczki garam masala
1 łyżeczka kurkumy
1 łyżeczka kolendry w proszku
1 łyżka świeżej kolendry
1 łyżka świeżej mięty
1/2 łyżeczki chili w proszku
2 ząbki czosnku
ok. 2 cm korzenia imbru
1 łyżka jogurtu naturalnego
sól
pieprz
2 łyżki oleju (ja użyłem sezamowego)

Czas przygotowania: ok 1,5 godziny

1. Najpierw odmierzamy ryż i namaczamy go w sporej ilości osolonej wody, przez jakieś 30 minut. Następnie, to jest od razu, nie po 30 minutach, oczyszczone mięso z kurczaka kroimy na niewelkie kawałki, takie na jeden gryz. Następnie mięso solimy, dodajemy pół łyżeczki kurkumy, odrobinę proszku chili, łyżeczkę garam masala, posiekany jeden ząbek czosnku i podobnie posiekaną połowę naszego imbiru. Teraz wlewamy jogurt i mieszamy, by utworzyła się jednolita masa, która przez następne 45 minut do godziny będzie marynowała mięso. Marynatę wkładamy do lodówki.

2. Kolejnym krokiem będzie odsączenie naszego ryżu po wspomnianych 30 minutach. Zaraz potem możemy zacząć robić sos. Na nagrzany lekko olej wrzucamy połówkę naszej cebuli, na to pozostałe przyprawy, sól, trochę pieprzu, szczyptę proszku chili, kolendrę w proszku, łyżeczkę garam masala, pół łyżeczki kurkumy, pozostałość imbiru i jeden ząbek czosnku. Wszystko mieszamy dobrze, tak aby cebula zmiękła. Wtedy dodajemy posiekanego na kostkę pomidora. Teraz to wszystko będzie się gotowało jakieś 5-7 minut. Jeżeli nasz sos jest zbyt suchy, możemy dodać parę łyżek wody, ale ostorznie, bowiem efekt końcowy ma być gęsty.


3. W tym mniej więcej czasie, zaczynamy gotować ryż. Musimy wiedzieć dokładnie ile będziemy nasz ryż gotować. Sprawdzamy na pudełku sugerowany czas i bierzemy z tego 2/3. Ryż ma być ugotowany w 3/4 - nie wiem jak to można sprawdzić - ale ponieważ wcześniej nasiąkał w letniej wodzie, to miał już trochę przewagi na starcie. Ja miałem do czynienia z ryżem basmati brązowym, którego docelowo trzeba gotować aż 30 minut, więc bez pomocy kalkulatora nastawiłem alarm na minut 20. Do wody dodajemy dwa goździki, cynamon i pół liścia laurowego.



4. Teraz dodajemy do naszego sosu mięso i gotujemy przez kilka minut, tak aby nasz kurczak był prawie gotowy (nie wiem w jakim stopniu, myślę że też jakieś 3/4) i zdejmujemy sos z ognia. Powinien być gęsty i aromatyczny, i nie powinno go być za dużo.


5. Jeżeli udało nam się wszystko w miarę dobrze obliczyć - co jest dużo łatwiejsze niż się wydaje - będziemy za chwile mogli przejść do następnego i ostatniego już etapu przygotowania biryani. Teraz zatem bierzemy nasz garnek z sosem i na ten właśnie sos wysypujemy nasz odsączony i w trzech czwartych zrobiony ryż. Posypujemy to wszystko listkami kolendry i mięty, a jeżeli mamy szafran to teraz jego roztworem polewamy całość.

6. Tak przygotowany garnek przykrywamy szczelnie i stawiamy na najmniejszym ogniu (wszystko jest cały czas gorące) na 10-12 minut.


7. Po tym czasie zdejmujemy pokrywkę i mieszamy nasze biryani. Serwujemy jak lekko ostygnie.



Najfajniejsze w tym daniu jest to, że - ponieważ przygotowane jest w jednym garnku - wszystkie smaki i zapachy sobą przechodzą. Smacznego.

wtorek, 26 czerwca 2012

Kurczak teriyaki i pierwsze edycje zdjęć

Jak wcześniej pisałem, nie jestem ekspertem od zdjęć. W żadnym wypadku. Umiem je, natomiast, docenić i - jako że zdecydowałem się na blog zwązany z gotowaniem - koniecznością stało się tym samym nabycie nowych umiejętności. Co prawda nie mam dobrego aparatu, a moja kuchnia łaknie słońca jak kania dżdżu, to jednak próbuję osiągnąć optymalny rezultat. Po raz pierwszy dzisiaj więc zdecydowałem się na małe - zupełnie podstawowe - edytowanie. Rezultaty zobaczycie w przepisie, przy czym od razu podkreślam, że niektóre z nich aż do przesady zmodyfikowałem, może tak trochę by ukryć dyletanctwo.

Od razu przyznaję, że danie na dzisiaj robiłem po raz pierwszy. Zdecydowałem się je przygotować po tym jak - zupełnie niepotrzebnie, jak się okazuje - nabyłem za równowartość złotych siedmiu sos teriyaki w markecie. Nie znając natury rzeczy, myślałem że sos jest jednym ze składników podstawowych, używanych do tworzenia innych, bardziej skomplikowanych. No cóż, przeliczyłem się, bowiem na taki sos składają się jakieś trzy składniki. A produkt wytworzony domowo zawsze będzie lepszy od zakupionego. No cóż, następnym razem przeczytam etykietę. A na teraz, mea culpa.


W trzech słowach o potrawie. Jest bardzo prosta do zrobienia i - co najważniejsze - można ją zrobić dla jednej osoby, czego nie można niestety powiedzieć o wielu innych daniach, których rozmiary zniechęcają osoby żyjące w pojedynkę do gotowania. Teri to lśnienie, a yaki gotowanie/zmażenie. Więc, nasz produkt musi być lśniący, bo to że usmażony/ugotowany, rozumie się samo przez się. Wszystkiego, co wiem o Teriyaki, dowiedziałem się dzisiaj. Przeczytałem parę różnych przepisów, obejrzałem ze trzy filmy i tyle.

Byłem bardzo zadowolony z efektu końcowego, no i z tego, że od dziś umiem zrobić japoński klasyk. No to jazda.

Kurczak Teriyaki (1 osoba)

1 udko z kurczaka
3 łyżki sosu sojowego
3 łyżki sake
1/2 łyżki brązowego cukru
15 gram imbiru
1 ząbek czosnku
sól
pieprz
zielona cebulka

1. Najpierw przygotowujemy mięso z udka. Jeżeli uda nam się kupić udko bez kości - super, jeżeli nie, to czeka nas trochę pracy. Musimy oddzielić kość w taki sposób, by mięso stanowiło jeden kawałek. Co bardzo ważne, nie ściągamy skóry. Ona zresztą bardzo pomoże utrzymać wszystko w kawałku.


2. Na rozgrzaną na średnim ogniu patelnię kładziemy nasze udko (wcześniej przyprawione od strony mięsa pieprzem i solą) skórą do dołu i smażymy we własnym tłuszczu (którego będzie sporo, i którego część sugeruję usunąć w trakcie smażenia) aż skóra będzie mocno brązowa. Może to zająć nawet 10 minut.


3. Następnie obracamy mięso i smażymy tak przez ok. 2-3 minuty. Teraz wlewamy nasz sos, czyli pomieszane: soję, sake, cukier oraz posiekane drobno imbir i czosnek. Od tego momentu będziemy kończyli proces smażenia mięsa oraz - najważniejsze - redukowali sos do stanu gęstego i lśniącego (teri). W tym celu zmniejszamy ogień i - smażąc dalej - mieszamy sos (który zacznie nam bąbelkować niemal od razu), uważając żeby się nie przypalił. W trakcie tego etapu smażenia co kilkanaście sekund podnosimy patelnię znad ognia, tak aby się schłodziła i nie spaliła nam sosu. Może to potrwać dobrych kilka minut, a efektem ma być zredukowany (około dwukrotnie) gęsty sos.


4. Gdy ten etap zostanie zakończony, zdejmujemy kurczaka z patelni i dajemy mu kilka minut na ostygnięcie. Sos przelewamy do osobnego naczynia - użyjemy go dopiero przy serwowaniu. Teraz kroimy kurczaka na plastry i wrzucamy na kilka minut na ponownie rozgrzaną patelnię. Po dwu minutach mięso będzie gotowe.


Danie serwujemy na ryżu albo makaronie ryżowym, lub czym tylko chcemy. Ja posypałem je odrobiną zielonej cebulki, serując na ryżu długoziarnistym i z ugotowaną osobną jedną marchewką. Dla tych, których martwić może obecność sake w przepisie zapewniam, że cały alkohol zdąży w czasie smażenia wyparować.


poniedziałek, 25 czerwca 2012

Chleb mieszany ze słonecznikiem oraz mój problem z Wesem Andersonem

Rozpocząłem raz przynajmniej oglądnie chyba wszystkich filmów słynnego Wesa Andersona. Są niezwykle kolorowe, specyficznie kręcone i pełne dziwnych charakterów. Sam Anderson cieszy się niezwykłą popularnością i uznaniem Akademii (dwie nominacje). Jednak, jak dzisiaj udowadnił mi gęsto ociekający gwiazdami The Royal Tenenbaums” (po polsku Genialny klan), nie jestem w stanie utrzymać zainteresownia całością filmu. Zwyczajnie męczy mnie ta forma, nudzę się odrobinę i przerywam oglądanie. Nie wiem czy ze mną jest coś nie tak, może nie rozumiem przesłania, może to nie jest zwyczajnie mój styl. Cóż, będę się musiał zmusić do obejrzenia reszty filmu, jako części moich zmagań z niekończeniem książek, filmów i innych projektów.
Natomiast inny film bardzo, bardzo mi się podobał. Napisany przez m.in. Apatowa, którego wczoraj może trochę zbyt łatwo oskarżyłem o balansowanie na granicy przyzwoitości, film jest pastiszem "Spaceru po linie", a nosi tytuł Walk Hard: The Dewey Cox Story. Polecam dla tych, którzy mają specyficzne poczucie humoru, no i tych którzy doceniają aktorstwo Johna C. Reilly.

Co jednak najważniejsze, oglądając Gene Hackman'a w roli Royala Tenenbauma, wdychałem ciepły zapach pieczonego chleba. Ten prosty przepis na jednokilogramowy chleb zawsze wychodzi i choć zazwyczaj piekę chleb na zakwasie, ten drożdżowy produkt smakuje znakomicie, no i jego przygotowanie trwa jakiś dzień krócej.

Chleb mieszany ze słonecznikiem (+1 kg)

400 g mąki pszennej (typ 550)
200 g mąki żytniej pełnoziarnistej (typ 2000)
20 g oliwy z oliwek
1 łyżeczka cukru
13 g soli (ok. 3 płaskie łyżeczki)
260 g wody
100 g mleka
10 g suchych drożdży
ok. 70 g nasion słonecznika

1. Po pierwsze - możemy zastąpić mleko wodą, albo zmienić proporcje w dowolną stronę, zważając tylko by w sumie było 360 gramów płynu. Po drugie - mieszamy wszystkie składniki, pamiętając żeby sól nie dotykała drożdży, bo to może zakłócić wyrastanie chleba.


2. Wyrobione ciasto wkładamy do nasmarowanej i wysypanej mąką formy i zostawiamy do wyrośnięcia na 90 minut.

Mój kilogramowy chleb ważył 1090 gramów
Przed wyrośnięciem
3. Wyrośnięty chleb wsadzamy do nagrzanego do 200C piekarnika na 50 minut. Po upieczeniu wyciągamy go z formy i pozwalamy ostygnąć przez przynajmniej 30 minut. Jeżeli go nie ostudzimy, ryzykujemy to, że środek naszych kromek będzie mocno wilgotny. Nie mówiąc już o tym, że będą one zbyt gorące by móc je jeść od razu.

Po wyrośnięciu
UWAGA! Możemy, oczywiście, zamienić ziarna słonecznika według własnego upodobania na inne, pomieszać z innymi, dodać więcej, zmniejszyć ich ilość, albo wogóle pominąć, obecność bowiem ziaren nie zakłóca proporcji ciasta. To ilość ziaren zadecyduje więc o ostatecznej wadze chleba.


niedziela, 24 czerwca 2012

Salsa (jest moc) i „Take This Waltz”

Seth Rogen to aktor bardziej wszechtronny niż wskazywałyby na to jego wcześniejsze filmy, głównie rodem ze stajni balansującego na granicy dobrego smaku Apatowa. Widziałem ostatnio już drugi - po "50/50" - ambitniejszy film z jego udziałem, pod tytułem "Take This Waltz". Tym, którzy znają i lubią Leonarda Cohena, tytuł przypomni od razu jego znaną piosenkę, która - a jakże - pojawia się w filmie. Akcja jest osadzona w Kanadzie, ojczystym kraju Cohena, a główną rolę gra tu Michelle Williams, która nie po raz pierwszy udowadnia, że jest znakomitą aktorką. Historia jest bardzo prosta (choć niebanalna), więc nie na niej się skupię, ale podkreślę dwie rzeczy: wspaniałe zdjęcia i piękną muzykę. Ciepłe, pastelowe kolory, spokojna podmiejska sceneria i niezwykla praca kamery tworzą niesamowitą atmosferę sierpniowego, dusznego Toronto. No i muzyka, jak w wielu filmach niezaelżnych, gra potężną rolę i stanowi osobne dzieło sztuki. Szczególnie wart uwagi jest cover "Closing Time" Cohena wykonany przez Feist. Jest filmie wreszcie wiele akcentów kulinarnych: mam w planie przygotowanie dla bloga cacciatore, które gotuje w filmie Seth i które wprost uwielbiam. Poniżej link do trailera:


Ci, którzy docenili "Blue Valentine", pokochają i ten film.

A teraz - niezwiązana z filmem - salsa. Salsa to podstawa kuchni meksykańskiej, no i TexMex, dominującej na południu USA. Zależnie od użytych składników może być bardzo ostra, lub zupełnie łagodna. Ja przygotowałem ostrą wersję (tytułowa „moc”), którą jedliśmy wczoraj (oglądając EURO2012: Hiszpania-Francja), z domowej roboty chipsami tortilla. Niestety, zdjęcia robiłem dzisiaj, salsa została, chipsy już nie. Chipsy zrobię ponownie, wraz z pełną prezentacją. Są dużo lepsze niż te ze sklepu.

Salsa

2 ostre, czerwone papryczki
1 ostra zielona papryka (najlepiej chili)
1 duża cebula
1 zwykła papryka
4 pomidory
3 ząbki czosnku
sok z jednej cytryny
garść świeżej kolendry
sól

1. Wszystkie warzywa rozkładamy na wyłożoną papierem do pieczenia blachę i wkładamy do piekarnika (funkcja grill). Chcmy osiągnąć efekt grillowanych warzyw, więc będziemy musieli obrócić je kilka razy w trakcie pieczenie, także po to by ich nie spalić. Cała operacja nie powinna trwać dłużej niż 20-30 minut przy ok. 200 stopniach. Nie jest to robota bardzo precyzyjna, więc mamy duży margines błędu. Efekt powinien być jak na zdjęciu. Oczywiście, jeżeli mamy możliwość wrzucenia warzyw na prawdziwego grilla, tak robimy - rezultat będzie jeszcze lepszy.


2. Gotowe warzywa kroimy w drobną kostkę, pamiętając żeby je najpierw ostudzić (zwłaszcza gorący pomidor gwarantuje poparzenie) i wrzucamy do jednego naczynia. Dodajemy sok z jednej cytryny, porządnie solimy i wrzucamy posiekaną kolendrę. 

Gotowe. Bardzo proste i niezwykle smaczne danie. Może służyć jako dip, albo dodatek do innych potraw, choćby mięsa z grilla. Salsa może wytrzymać wiele dni w lodówce, jeżeli jej do tego czasu nie zjesz, w co wątpię.


(American) Apple Pie, czyli placek z jabłkami i zjazd absolwentów

Zacznę od tego, że nie jestem wielkim fanem ani serii American pie, ani – co do zasady – rzeczy słodkich albo bardzo słodkich. Ale ponieważ do kin weszła ostatnio ostatnia (mam nadzieję) część American Pie, przy okazji „zjazdu absolwentów”, oraz ponieważ sam ostatnio taki zjazd miałem (10 lat matury, bam!), postanowiłem zrobić (American) Apple pie.

Nie wiem na pewno czy taki rodzaj kruchego ciasta z ciepłym, płynącym niemal nadzieniem owocowym jest oryginalnie amerykański, wiem natomiast, że w filmach – będących, przyznajmy, niemal wyłącznym źródłem naszej wiedzy o tym zamorskim kraju – taki właśnie placek symbolizuje prawdziwą amerykańską, domową kuchnię. Słowa „apple pie” wypowiedziane z mocnym południowym akcentem brzmią swojsko i przyjemnie, a samo ciasto smakuje niesamowicie.

Ciasto do tego placka (nie jest to moje ulubione słowo, ale z braku innego, niech nam tu posłuży) choć składa się z kilku prostych składników, jest trochę ciężkie do złożenia. Efektem naszej pracy ma być bardzo kruche ciasto, które jednak nie rozpadnie się przy rozwałkowywaniu. Jeżeli zachowamy właściwe proporcje i będziemy działać szybko osiągniemy bardzo dobry rezultat. Jeśli jeszcze nie za pierwszym razem, to już na pewno za drugim.

Apple pie czyli placek z jabłkami

Ciasto (przy tortownicy albo formie ok. 25 cm):
340 gram mąki pszennej (typ 550)
220 g masła (bardzo zimnego, takiego które łatwo posiekać)
½ łyżeczki soli
8 łyżek bardzo zimnej wody, jedną można zastąpić łyżką octu np. winnego

Nadzienie:
6 dużych jabłek (dowolnych, można pomieszać kilka rodzajów)
¾ szklanki cukru
1 łyżeczka ekstraktu waniliowego
4 łyżki mąki
odrobina świeżo startej gałki muszkatułowej
¾ łyżeczki cynamonu
szczypta soli
4 łyżeczki masła
1 małe jajko (do pomalowania ciasta przed pieczeniem)

Czas przygotowania: około 1.5 godziny (z pieczeniem)

1. Będziemy działać szybko, z zimnymi składnikami, próbując ich nie ogrzać w trakcie pracy. Mąkę mieszamy z pokrojonym na niewielkie kawałki masłem dopiero wyciągniętym w tym celu z lodówki. Robimy to albo w trybie pulsacyjnym w naszym robocie kuchennym (ja np. takiego robota z racji niedużej kuchni nie posiadam), albo widelcem, wgniatając kawałki masła w mąkę. Robimy to dość szybko, w przeciwnym razie masło zacznie się topić i z kruchości nici. Jak już uda nam się równomiernie rozprowadzić masło w mące (co jest znacznie łatwiejsze gdy pracujemy z robotem), dodajemy sól i bardzo zimną wodę, ewentualnie zastępując jedną z łyżek wody octem (polecam). Teraz bardzo szybko, bo płyn szybko się ogrzewa, tworzymy ciasto, które choć będzie się niemal rozpadało w rękach, pozwoli nam uformować dwa „dyski” (proporcje 60-40, spód i góra), które w celu utwardzenia natychmiast wsadzamy owinięte w woreczki do lodówki, tak na ok. 20-30 minut. Co ważne w żadnym razie nie wolno nam ugniatać ciasta – musimy po prostu połączyć wszystko ze sobą, nic więcej.

2. Teraz przygotowujemy nadzienie (możemy to też zrobić wcześniej, lub z pomocą innej osoby, równocześnie). Obieramy i kroimy jabłka w centymetrowe kostki, dodajemy pozostałe składniki i mieszamy delikatnie, upewniając się, że mąka się zupełnie wchłonęła. Odstawiamy całość na bok.

3. Gdy ciasto schłodziło się już tak, że można je rozwałkować, wyciągamy najpierw większy dysk i cierpliwie rozwałkowujemy go na placek, który będzie wystawał ok. 2 centymetrów poza granicę naszej formy (czy używamy formy, czy tortownicy, ważne jest by je dobrze uprzednio wysmarować tłuszczem). Teraz rozwałowujemy drugi dysk, tak żeby przykrył całość. Następnie wsadzamy nadzienie do formy, razem z płynem i wszystkim innym co osadzić się mogło na dnie miski, rozkładamy w kilku miejscach małe kawałki masła, i przykrywamy szczelnie rozwałkowanym ciastem. Zawijamy krawędzie obu ciast ze sobą, zależnie od naszych zdolności manualnych, ładniej albo bardziej „domowo” i robimy parę nacięć na powierzchni ciasta, tak żeby nadmiar powietrza mógł tamtędy w czasie pieczenia uciec (ja zapomiałem, ale i tak się udało).

4. Całość smarujemy na połysk rozmieszanym jajkiem, najlepiej z pomocą pędzla kuchennego. Można posypać cukrem, opcja dla lubiących bardzo słodko.

5. Pieczemy przez dokładnie jedną godzinę w nagrzanym do 190 stopni piekarniku. Po wyjęciu czekamy conajmniej 20 minut (a nawet więcej) przed przecięciem. Inaczej wszystko będzie zbyt gorące, płynne i po co? Lepiej smakuje cierpliwie wyczekane. 

Ja zwykle serwuję mój placek na ciepło z lodami. Rewelacja. Nasz apple pie będzie dobry przez conajmniej 5 dni, pod warunkiem że trzymamy go w chłodnym miejscu.







piątek, 22 czerwca 2012

Risotto z kurczakiem i pieczarkami czyli podejście drugie

Przepis na risotto jest prosty, a najpiękniejsze w nim jest to, że do risotto można dodać właściwie wszystko. Albo i nic, w tym sensie, że i bez dodatków smakuje pysznie. Jest parę podstawowych zasad, a poza tym można kombinować do woli.

Podstawowa zasada to taka, żeby mieć właściwy ryż. W tym wypadku najlepszy i przez to nazywany „ryżem do risotto” jest typ arborio. Można go znaleść we wszystkich marketach, a na pewno w tych większych. Zamiast niego można natomiast użyć ryżu podobnego, takiego o niewielkich, niemal obłych ziarenkach, który w czasie gotowania – zupełnie jak arborio – stworzy kremowe danie, które z jednej strony będzie mokre, a z drugiej będzie się swobodnie dało jeść widelcem. Ponieważ nie bezpieczniej użyć arborio, tego sugeruję użyć. Inną ważną sprawą przy risotto jest sól - jeżeli korzystasz z kostki bulionowej, ona już będzie sama w sobie słona, więc można się wogóle powstrzymać z soleniem. Jeżeli mamy średnio słony rosół, będziemy musieli dodać soli. Tu trzeba być ostrożnym

Jak mówiłem, do risotto można dodać wszystko. Ja akurat miałem jedną pierś z kurczaka i trochę pieczarek, więc użyłem obu. Stąd takie właśnie risotto – nigdy go wcześniej nie robiłem i pewnie szybko ponownie nie zrobię. W tym jest piękno tej potrawy i jej wszechstronność. Dodam na koniec, że jak robić idealne risotto pokazał mi raz jeden Włoch, który z wprawą uzyskał wspaniałą konsystencję dania. 

Risotto z kurczakiem i pieczarkami (2 lub 3 osoby)

200 g ryżu arborio
1 duża cebula
10g masła
3 ząbki czosnku
½ szklanki czerwonego lub białego wina (ja użyłem czerwonego, stąd ciemny kolor potrawy)
1 łyżeczka suszonej bazylii
2-3 łyżki oliwy z oliwek
ok. 1 litr rosołu lub bulionu
pieprz
sól (można nawet pominąć, jeżeli bulion/rosół jest mocno słony)
150 g pieczarek
200 g piersi z kurczaka

1. Do rozgrzanej na średnim ogniu patelni wlewamy oliwę z oliwek. Za chwilę wrzucamy drobno pokrojoną cebulę, podsmażamy przez kilka minut i dorzucamy czosnek. Po wrzuceniu czosnku mamy jakąś minutę, żeby wrzucić odmierzony ryż (czosnek łatwo się przypala). Mieszamy ryż z olejem i przez jakieś dwie, trzy minuty prażymy. Musimy mieć pewność, że po pierwsze wszystkie ziarenka są obtoczone olejem, a po drugie żeby się nie przypaliły.

2. Gdy ryż jest już uprażony, dolewamy wina, cały czas trzymając patelnię na średnim ogniu. W pogotowiu mamy gorący bulion lub rosół – może być wołowy, wieprzowy, z kury albo samych warzyw. Smak się trochę zmieni, więc decydujemy według upodobania. Oczywiście najlepszy jest produkt własny, ale powiedzmy sobie szczerze, nie wszyscy mają w pogotowiu litr rosołu.

3. Gdy mieszany teraz w winie ryż wchłonie większość wina, zmniejszamy ogień i wlewamy krok po kroku bulion. Robimy to w ten sposób, że dolewamy dwie chochle płynu i – mieszając, co jest bardzo ważne – czekamy aż ten płyn się wchłonie niemal całkowicie, zanim dodamy więcej płynu. I tak przez ok. 15 minut, co można zmierzyć albo zegrakiem, albo zwyczajnie obserwować ryż i decydować na oko. W każdym razie ryż w żadnym momencie nie powinien być ani zbyt suchy, ani też pływać w bulionie. 

4. Teraz możemy dodać trochę świeżego pieprzu i soli, tu z zachowaniem ostrożności. Po około piętnastu minutach danie będzie gotowe. Nie wiem dokładnie ile płynu będziemy potrzebowali przy każdym risotto, bo np. w moim grzyby same dają dodatkowy płyn, zmniejszając nasze zapotrzebowanie. Jeżeli z kolei płynu zabraknie, to dodajemy trochę wody. Całość, około minuty przed końcem, wykańczamy 10g masła, które wmieszamy w risotto, dodając mu kremowości. Ten krok można przeskoczyć, jeżeli np. gotujemy z serem gorgonzola, bo wtedy on daje ten efekt. Co ważne, ponieważ nawet po zdjęciu z ognia ryż będzie wsysał płyn i ponieważ risotto nie może być zbyt suche, ściągamy potrawę z ognia gdy wydaje się jeszcze odrobinę zbyt płynna - zapewniam, że na talerzu będzie już miała pożądaną konsystencję.


5. W mojej wersji, po pięciu minutach od daoania płynu po raz pierwszy, dodałem posiekane na cienkie plastry grzyby, a po kolejnych 3 minutach, posiekanego na małe kawałki i podsmażonego wcześniej na patelni kurczaka. Zobaczycie, że na zdjęciach efekt jest dość ciemny, co jest wypadkową dwu czynników: czerwonego wina i grzybów, które zadecydowały o ostatecznym kolorze.

Sugeruję wykończenie potrawy dużą ilością świeżo zmielonego pieprzu i kilkoma listkami świeżej bazylii. Niektórzy – a mówię tu o sobie – lubią dodać trochę octu balsicznego (rzecz jasna, z Modeny) na talerz, dodającego piękny kwaśno-słodki efekt.

Smacznego!


czwartek, 21 czerwca 2012

Masło kurczak czyli Butter Chicken i pierwszy wpis

Od tego zacznę. Nigdy nie pisałem bloga. W ogóle niewiele pisałem, choć zawsze bardzo bardzo chciałem. Jedyne co udało mi się stworzyć, to parę artykułów na temat Węgier i tutejszej polityki. Mieszkam w Budapeszcie i stąd pewno będę pisał. Szczerze, już kiedyś chciałem bloga stworzyć; ponieważ myślałem o tym przez jakieś 15 minut, będzie z 4 lata temu, nic z tego nie mogło wyjść.

Obecnego bloga mam zamiar poświęcic gotowaniu, pieczeniu i smażeniu. To mnie kręci i myślę, że nad iczym innym innym nie jestem w stanie spędzić więcej niż piętnastu minut. Oto więc jestem. 

Przy okazji postaram się pisać o rzeczach innych, powiązanych z jedzeniem (choć co nie jest powiązane?); filmach, książkach, ludziach. Jedno będzie przyczynkiem do drugiego i z powrotem, na wzajem, do początku i od tyłu. I tak będę, gotował, robił zdjęcia i pisał o tym. Postaram się robić proste potrawy i nie kombinować za bardzo z drogimi, wyszukanymi i niedostępnymi składnikami. Kiedy uznam za ważne, wytłumaczę w paru słowach pewne podstawy gotowania, które sam poznałem w praniu. Weterani kuchni, wybaczcie jeżeli nie będę wystarczająco profesjonalny, lub zbyt oczywisty. To jest dla mnie ćwiczenie charakteru i dzielenia się moją wiedzą i obserwacją. 

Not to jazda.

Na pierwszy rzut - Butter Chicken, czyli Masło Kurczak, w bardzo wolnym tłumaczeniu. 

W kilku słowach powiem o tym jak zapoznałem się z kuchnią indyjską. Muszę przyznać, że dopiero po przyjeździe do Budapesztu udało mi się pójść do paru faktycznie dobry indyjskich restauracji i poczuć jak niezwykle smaczne i bogate w potrawy oferuje. Byłem zafascynowany kremowymi i pełnymi aromatu sosami, w których znaleźć można najdelikatniejsze kawałki mięsa, od kurczaka, przez wołowinę i jagnięcinę do owoców morza. Potraw jest oczywiście, jak na tak rozległy i gęsto zaludniony kraj przystało, tysiące, więc nawet nie powiem, że znam się na kuchni indyjskiej. Powiedzmy, że potrafię zrobić kilka potraw, spośród ktorych parę mam w planie przygotować na potrzeby tego bloga. 

Gotowanie indyjskie wymaga niestety pewnego zapasu przypraw. Nie można, jak w przypadku innych gastronomii, użyć trzech czy nawet pięciu ziół. Wszystko zaczyna się około dziesięciu, no i niestety co do zasady nie są to przyprawy które masz w swojej kuchni. Zanim więc zabierzesz się do walki z curry, idź do sklepu i kup co trzeba. Nie będzie Cię to dużo kosztowało, a posłuży przez bardzo długi czas. 

Wystarczy tego gadulstwa. Oto przepis. 

Maślany Kurczak (2-4 osób)

1/2 kilo kurczaka
100 gram masła
1 duża cebula
6 średnich pomidorów
100 ml śmietany do gotowania (10% będzie najlepsze)
1 łyżeczka kolendry w proszku
1 garść świeżych liści kolendry (nie zawsze pod ręką, można pominąć)
1 łyżeczka suszonej kozieradki
1/2 łyżeczki kminku w proszku
1/2 łyżeczki ziaren kminku
1 łyżeczka pasty czosnkowo-imbirowej (można zastąpić połową łyżeczki startego imbiru i połową zgniecionego czosnku)
1/2 łyżeczki płatków chilli lub łyżeczka papryczek chilli
odrobinę proszku chilli, zależnie od jego ostrości i Twoich upodobań
sól
pieprz
cukier
dwie łyżki oleju (nie oliwy z oliwek!)
opcjonalnie kechup

1. Na patelni, raczej nie teflonowej, bo zależy nam żeby trochę przywierało, smażymy na oleju pociętego w niewielkie kawałki surowego i przyprawionego solą, pieprzem i odrobiną proszku chilli kurczaka. Zależy nam, żeby się zbrązowił i zostawił za sobą cienką warstwę na patelni. Ona doda smaku naszemu curry.

2. Odkładamy kurczaka na później i na pozostały na patelni olej (jeśli jest go za mało, dodajemy jedną ekstra łyżkę) wrzucamy na jedną minutę ziarna kminku, pilnując żeby się nie spaliły. Tu po raz pierwszy poczujesz wspaniały aromat. Na to wrzucamy pokrojoną w średniej wielkości kawałki cebulę, dodajemy sól, pieprz, kminek w proszku, skruszoną w rękach kozieradkę, kolendrę w proszku i pastę czosnkowo-imbirową. Dodajemy też pół szklanki wody i gotujemy przez parę minut na średnim ogniu, aż cebula stanie się miękka. 

3. Teraz dokładamy do patelni pokrojonego w średnią kostę pomidora, solimy odpowiednio i dorzucamy płatki chilli, lub świeże papryczki chilli oraz chilli w proszku, w takiej proporcji, jaką uznajemy za stosowną. Radzę za pierwszym razem ostrożnie, bo może być bardzo ostre. Gotujemy całość, najlepiej pod przykryciem, aż wszystko będzie miękkie, czego dowodem będzie choćby odchodząca od pomidorów skórka. 

4. Teraz wrzucamy wszystko do blendera i miksujemy, albo - po wyciągnieciu z patelni - przy pomocy miskera ręcznego rozdrobniamy całość na jednolity płyn. Ostrożnie, bo będzie gorące. 

5. Na pustą patelnię wrzucamy teraz całość masła i czekamy aż się całkiem roztopi. Teraz wlewamy osiadłą pod usmażonym kurczakiem wodę, wlewamy płyn curry i wrzucamy kurczaka. Pamiętaj, że kurczak nie jest całkiem usmażony, więc całość zostawić będzie trzeba na niskim gazie przez jakieś 10 minut. Cały czas mieszamy, bo stopione masło będzie się chciało oddzielać od reszty płynu. 

6. Na 5 minut przed końcem wlewamy śmietanę i opcjonalnie odrobinę kechupu, który da potrawie odcień kwaskowości. 

Serwujemy z ryżem (najlepiej basmati, ja użyłem jaśminowego, bo taki miałem) lub chlebem naan (kiedyś napiszę jak zrobić). 

To tyle jak na pierwszy raz. Życzę powodzenia i przepraszam za słabej jakości zdjęcia. Na przyszłość się poprawię. 






Pomoc naukowa: http://www.vahrehvah.com/
Durszlak.pl